Zapraszamy do przeczytania wywiadu Jolanty Prochowicz z Anną Dzierzgowską, tłumaczką Dzienników raka.
J.P.: Dzienniki raka powstały ponad czterdzieści lat temu. Są zapisem choroby amerykańskiej poetki, czarnej lesbijki, feministki. Ta choroba to rak piersi. Jak widzisz aktualność tej książki dzisiaj? Kto może się w niej odnaleźć, przejrzeć, poczuć wspólnotę doświadczeń?
A.D.: Mam do tej książki bardzo emocjonalny, osobisty stosunek, więc moja pierwsza odruchowa odpowiedź brzmi: każda i każdy. Ponieważ Lorde nie pisze tylko ani po prostu o raku. Pisze o śmiertelności i cierpieniu, o bólu, o strachu, który zamyka nam usta i o wspólnocie i miłości, które ratują życie. Przy czym w wypadku Lorde jest to, jak sama podkreśla, miłość kobiet. To głęboko lesbijska książka, Lorde każe nam o tym pamiętać, a jednocześnie każe nam pamiętać, że ludzkie doświadczenie nie musi być „moim”, żebym mogła się w nim odnaleźć. Pisze „Po to, byśmy nie chowały się za oszukańczymi podziałami, które nam narzucono i które zbyt często uznajemy za oczywiste, za tym: „>>Jak mam uczyć o pisarstwie Czarnych kobiet, skoro ich doświadczenie tak bardzo różni się od mojego?<< – a ile już lat uczysz o Platonie, Szekspirze, Prouście?”
J.P.: Kim jest Audre Lorde dla współczesnego feminizmu? Kim może się jeszcze stać?
A.D.: Nie mam chyba kompetencji, żeby wypowiadać się za cały współczesny feminizm. Oczywiście, Lorde jest jedną z tych Czarnych feministek, które wniosły do feminizmu gorzką, ale absolutnie niezbędną prawdę: że siostrzeństwo nie jest czymś, co da się po prostu zadekretować. Że istnieją między nami, feministkami, ogromne różnice pozycji i władzy, że patriarchat mimo wszystko inaczej ustawia, na przykład, białe kobiety, Czarne, kobiety homo, hetero, cis, trans, bogatsze, biedniejsze, kobiety z Zachodu i kobiety z krajów skolonizowanych. Siostrzeństwo możliwe jest tylko o ile zacznie się od uwzględnienia różnic, od wsłuchania się w siebie nawzajem, a w przypadku nas, białych kobiet z Europy – od uświadomienia sobie, że chociaż jako kobiety jesteśmy na wiele sposobów dyskryminowane, jednocześnie jako białe kobiety z Europy mamy ogromnie dużo przywileju, którego najczęściej nie zauważamy (skądinąd na tym właśnie m.in. polega przywilej). Siostrzeństwo oznacza, że z mojej uprzywilejowanej pozycji mogę nie mieć prawa objaśniać świata innym kobietom. Że kobiety z innych miejsc mają prawo być rozgniewane nie tylko na patriarchat, ale także na nas. I że budowanie siostrzeństwa to także usłyszenie cudzego gniewu.
Lorde mówi nie tylko jako Czarna kobieta, mówi z pozycji niemal niemożliwej – Czarnej kobiety matki lesbijki poetki. Jest w pewnym sensie obcą w każdej grupie, w jakiej się znajdzie, Inną wobec każdej twardo zdefiniowanej tożsamości, a jednocześnie kiedy sama się określa, starannie wypisuje te ciągi „etykiet”, na ogół nie stawiając między nimi przecinków, bo chociaż żadna z tych etykiet osobno jej nie definiuje, wszystkie są ważne.
Nie chcę streszczać Lorde, chcę zachęcać do jej czytania (po polsku są na razie Dzienniki raka i zbiór esejów Siostra outsiderka, tłumaczonych przez Barbarę Szelewę). Ale też nie mam wątpliwości co do paru wniosków, jakie wynikają z tej lektury. Na przykład, ponieważ piszę te słowa akurat w tygodniu widoczności osób trans i niebinarnych, to dobry moment, żeby podkreślić, że nie mam wątpliwości, że Lorde stanęłaby dziś po stronie tego feminizmu, który jak najbardziej włącza, zaprasza, wita z radością kobiety trans i osoby niebinarne! Feminizm Lorde jest cielesny, niemal fizjologiczny, zakłada otwartość wobec cielesnego doświadczenia, otwartość na różnorodne sposoby przeżywania naszej kobiecości. Nie mam też wątpliwości co do antykapitalizmu Lorde. Nie da się rozebrać domu pana pańskimi narzędziami, to lekcja, której cały czas musimy uczyć się od nowa.
J.P.: Na czym polega sprzeciw Lorde wobec estetyzacji choroby i procesu zdrowienia? Jak na to patrzysz z dzisiejszej perspektywy?
A.D.: Dla mnie to wspaniałe kawałki tego tekstu. Lorde nie zabrania kobietom po mastektomii operacji plastycznych czy noszenia protez, nie podważa decyzji innych kobiet. Jednocześnie formułuje potężny akt oskarżenia wobec kultury, która każe kobietom ukrywać swoje blizny, udawać, że właściwie nic się nie stało. Która każe nam uważać, że jesteśmy wartościowe, o ile jesteśmy piękne, a jesteśmy piękne, o ile nasze ciała są symetryczne i kompletne. Lorde obnaża przemoc kryjącą się za mechanizmami, które pozornie mają nieść tylko pociechę. Pokazuje, jak odbiera się kobietom prawo do bycia przy własnym ciele i przy własnym bólu, do przeżywania straty, jaką jest praktycznie każda operacja, na własnych zasadach. W dodatku, w przypadku raka piersi, odmawia się im w momencie, w którym muszą dodatkowo mierzyć się z lękiem przed śmiercią.
J.P.: Co dla Ciebie, jako tłumaczki i feministki było w tej książce najcenniejsze? Co było trudne?
A.D.: Najcenniejsze było wszystko, ja jestem zakochana w Lorde od bardzo dawna, to dla mnie osobiście jedna z najważniejszych autorek, które kształtowały mój feminizm. I zarazem to właśnie było najtrudniejsze: jak tego nie schrzanić? Lorde jest poetką, traktuje język jako swoją własność, robi w nim fantastyczne rzeczy. A jednocześnie cały czas zachowuje melodię, rytm, bardzo spójny z tym, o czym pisze. A jeszcze w dodatku jeden z esejów w Dziennikach raka ukazał się już wcześniej w przekładzie Barbary Szelewy… Zdecydowałam się przetłumaczyć go jeszcze raz, nie dlatego, że mi się nie podobał przekład już istniejący, przeciwnie. Ale chciałam zobaczyć, czy mogę zaproponować inne rozwiązania. I wcale się nie upieram, że moje są lepsze, tym bardziej, że uznałam, że skoro to jest już drugi przekład, mogę pewne rzeczy z premedytacją udziwnić. W każdym razie czytelniczki mają teraz możliwość porównania dwóch różnych propozycji tłumaczenia Lorde.
Nie ma tłumaczki bez redaktorek (i redaktorów). Nad tą książką pracował cały zespół, głównie zresztą kobiecy, nie dam rady wymienić wszystkich osób, no ale Kacha Szaniawska wykonała ze mną wspaniałą pracę nad tym tekstem, a redaktorka prowadząca, Kaja Katańska, musiała się wykazać wobec mnie anielską cierpliwością, bo ja wprowadzałam poprawki do ostatniej chwili. Na szczęście ona chyba też zakochała się w Lorde.